14 paź 2021

"Plac Leńskiego" Daniel Wyszogrodzki. Recenzja

   Ciężka, dla wielu nieznośna estetycznie architektura placu Hallera (w PRL - placu Leńskiego), doczekała się swego literackiego odzwierciedlenia. Na prawie 600 stronach Daniel Wyszogrodzki zaludnił ten niewielki kawałek Warszawy postaciami ze swojego dzieciństwa, przypadającego na przełom lat 60 i 70.  

  Książka nosi stempel "powieść". Mimo to Wyszogrodzki - tłumacz i propagator m.in. twórczości Leonarda Cohena, wykładowca Akademii Teatralnej, dziennikarz specjalizujący się w dziedzinie musicali, wspierający muzyczne teatry (w tym także Operę i Filharmonię w Białymstoku), nie kryje choćby w trakcie spotkań autorskich, że nie jest to fikcja literacka. Bohater - Danek, to sam autor. Baju, Trefniak, Trojan, Malborek, czy Giniol, to jego koledzy ze szkoły, z wakacyjnych wypraw albo z innego podwórka.

  Danek mieszka na Pradze II z dziadkami, którzy przejęli nad nim opiekę po śmierci matki. Tu przeistacza się z ciekawskiego kilkulatka w przedwcześnie dojrzałego nastolatka, który stale poszerza granice swojego świata, jednocześnie mierząc się z problemami: przemocą ze strony gitowców w szkole; szarzyzną PRL-u, która ogranicza jego młodzieńczą ekspansję; z byciem niedostrzeganym przez opiekunów, pogrążonych w wiecznej żałobie po córce i majątku, utraconym na rzecz komunistów.

Tu, w kinach Mewa i Albatros Danek z kumplami spędzali wagary
 

 Widownią tych "niepokojów wychowanka Danka" są mury wspomnianego placu i w ogóle Nowej Pragi. Od szkoły na skrzyżowaniu ul. Dąbrowszczaków i Brechta do kin "Mewa" i "Albatros" przy ul. Skoczylasa, z kin do cukierni pod filarami placu, z cukierni zaś do przychodni zdrowia, którą otwierał znany doktor-ojciec Danka i w której pracował dziadek Baja (na marginesie - przychodnia tak bardzo nie gra architektonicznie z placem, że do dziś na miejskich spacerach ludzie pytają przewodników, skąd to UFO w tak zharmonizowanym stylowo miejscu).

  Dalej: z przychodni do fontanny w centrum placu, a spod niej - do kawiarni "Miś" i legendarnej restauracji "Pod Niedźwiedziem". To nad nią na trzecim piętrze bloku bohater mieszka z dziadkami, obserwując nocne bójki lub malownicze scenki, gdy artykuły spożywcze "opuszczają" kuchnię przez okna lokalu na tyłach budynku.

 

W miejscu sklepu działała knajpa "Pod Niedźwiedziem"

  

Okna na tyłach "Niedźwiedzia"

   Wszędzie jest blisko, wszędzie chłopcy chodzą "z buta" lub jadą rowerem, bez końca rozmawiając o błahostkach i rzeczach wagi ciężkiej, bawiąc się słowami i formułując puenty, nieśmieszne, toporne - takie, jakie są w prawdziwym życiu, niezaostrzone upływem czasu, który potrafi nadać dzieciństwu pastelowych, wyidealizowanych barw.

   Bohaterowie nie są typowymi prażanami, mają się lepiej w całej tej mizerii komuny. Wyznacznikiem bycia z dobrej rodziny są fundowane przez ojca zagraniczne wakacje w krajach demoludów, rzucająca się w oczy elegancja babci i dziadka, szeroki zasób słów, który w konsekwencji sprawia, że Danek zostaje "apropakiem", jak notorycznie kiblujący w szkole gitowcy nazywają inteligenckie dzieci, potencjalnych użytkowników frazy "a propos".

Spotkanie z D. Wyszogrodzkim przy (niemal) placu Leńskiego


    Mogłabym posłużyć się tą powieścią tylko jako przewodnikiem turystyczno-historycznym po Pradze II. W tym świecie oświetlonym neonami "Pod Niedźwiedziem" i "Dom Książki" rolę guide'a pełni po prostu nieco zarozumiały i niezbyt sympatyczny chłopiec, polujący na płyty Beatlesów i traktujący dziewczyny jak mięso do zaspokajania swoich budzących się seksualnych potrzeb. 

  W końcu ja też, po przeprowadzce na Pragę II, identycznie jak ten chłopiec poszerzałam pole ekspansji. Najpierw spacery wokół ZOO, potem Mostem Śląsko-Dąbrowskim na Stare Miasto i wreszcie "wielka pętla bieszczadzka", jak nazwał tę trasę dziadek Danka: ZOO-Most Śląsko-Dąbrowski-Stare Miasto-Nowe Miasto-Most Gdański i do domu.

Park Praski, resztki wieży do skoków spadochronowych

   Mogłabym, gdyby autor raz po raz z całkowitą dezynwolturą nie odsłaniał beznadziei swojego dziecięco-młodzieńczego położenia. Fascynacji muzyką, która nie znalazła zrozumienia u dorosłych; brutalnego praskiego otoczenia, w którym bohater i jego równie wrażliwi koledzy musieli sobie radzić sami, znajdując sposoby na intelektualną dominację nad napakowanymi git-ludźmi; kontaktów z mało poważnym i zaangażowanym ojcem, który co prawda mógł dostarczyć synowi wielu niedostępnych w PRL przywilejów, ale jakoś nie mógł dostrzec go i zaakceptować takiego, jakim jest.

Resztki neonu Dom Książki, tę stronę placu Danek widział z okna

   Są w tej powieści dwa stosunkowo marginalne wątki-symbole, które nie wprost, a przez to najbardziej boleśnie wyciągają tę sytuację na światło dzienne. Bardziej nawet niż jawne inwokacje Daniela do nieżyjącej matki. Pierwszy z nich to prezent ojca dla syna - straszak, przypominający pierwszemu z nich prawdziwą broń i emocjonujące czasy partyzantki, a drugiego wprawiający w konsternację. Trudno o bardziej znaczący symbol niezrozumienia hipizującego syna.

  Drugi wątek to delikatność, z jaką ojciec Danka obchodzi się z Giniolem, małym Cyganem ze swego sąsiedztwa na Saskiej Kępie i z jaką ten stary-malutki przedstawiciel innej kultury odpowiada na zainteresowanie znanego pana doktora. Gdyby podobne relacje łączyły ojca z synem, być może nie byłoby późniejszego Danka-zdobywcy dup i cycków. Traktowany jak przedmiot, nauczył się traktować tak innych.

  Wyrażając ten kategoryczny sąd, jednocześnie wiem, że tak naprawdę nic nie wiem. Na spotkanie z Danielem Wyszogrodzkim w bibliotece przy (niemal) placu Hallera przyszła wcale niemała reprezentacja jego szkolnych kolegów i koleżanek. Wiadomo było, że są wśród nich współbohaterowie powieści, ale okazało się, że jest też koleżanka-rdzenna prażanka. Z dużym entuzjazmem podziękowała ona autorowi za "obronę dobrego imienia Pragi". A przecież ta dzielnica nie występuje w książce w siedmiu zasłonach niczym biblijna Salome. Wręcz przeciwnie! Jednak energiczna pani znalazła w powieści coś dla siebie, coś, co przekonało ją, że Danek był na Pradze w pełni "swój". 

  Mimo że momentami chciałam fizycznie rzucić jego powieścią, aby odrzucić jego, jednocześnie miałam poczucie, że Danek jest "swój", jak wszystkie dzieci, które przedwcześnie dojrzewając, tak naprawdę nie dojrzeją nigdy, i w których jak w książce - łatwo da się odczytać pustkę nieszczęśliwego dzieciństwa. I z tego właśnie powodu, wcale nie dla socrealistycznych powabów placu Leńskiego/Hallera, przy którym mieszkam, polecam przeczytać tę nietuzinkową powieść.

------------------------------------------------------

Za jej egzemplarz dziękuję stokrotnie leżącemu o rzut kamykiem przez Wisłę 

Wydawnictwu Marginesy




13 gru 2020

Praga: kamienica Skrońskich

    Nie jest to najpiękniejsza kamienica na Pradze, nie jest nawet największa, czy najbardziej zdobna, ale jest jedną z najstarszych i w związku z tym najcenniejszych. Dlaczego konserwator zabytków wpisał ją do rejestru dopiero latem zeszłego roku, nie wiem. Przynajmniej jednak rozwinął uzasadnienie, co bardzo mi się tu przyda.

  Dom czynszowy powstał w 1881 roku na zamówienie Tekli z Lechotyckich i jej męża (Walentego) Władysława Skrońskiego. W tamtym czasie zabudowa ul. Moskiewskiej (bo tak nazywała się wtedy ta część dzisiejszej Jagiellońskiej, w kontrze do drugiej części - Petersburskiej) była niska, a kamieniczki, takie jak ta, stały wśród identycznego rozmiaru drewniaków. 

W bramę prowadzi oryginalny bruk

   W przyziemiu jest rząd wiązadeł dla koni, co na Pradze nie jest dużą rzadkością, ale akurat na tej ulicy nie udało mi się namierzyć od frontu żadnych, poza tymi. Uznajmy więc, że to jedyne tutaj kółka-relikty. 
 
 

 
Charakterystyczny dla kamienicy jest też dach mansardowy z dziewięcioma facjatkami.
 

   

   Według materiałów konserwatorskich elewacja kamienicy nie była wykończona, co oznacza, że akurat tej czynszówki, w przeciwieństwie do wielu innych na Pradze, nie dosięgło mściwe dłuto komunistycznych władz, które usunęło mnóstwo sztukaterii i fresków, aby robotnik nie połapał się, że przed wojną proletariat mieszkał w niemalże pałacach. Nie, ten dom ma za to ciekawy kolor zaprawy, który w kontraście do czerwonej cegły wydaje się mieć nietypowy zielonkawo-mleczny odcień.

Balkon wystarczy za wszystkie ozdoby

    Prawdziwy krajobraz po rozegranej bitwie rozpościera się w podwórku i to ono właściwie ściągnęło mnie w to miejsce. Konserwator w 2019 roku wspomina o dwóch oficynach z czasu budowy frontowego budynku, jednak ja się już nie załapałam, dlatego oglądałam widoczne pozostałości po lewej oficynie (patrząc od bramy). Zakładam, że ona akurat nie była wpisana do rejestru, bo inaczej...

Całość od podwórza

 
Tylna elewacja ma dwie lukarny

 Biały, potężny sąsiad, który góruje nad tym Dawidem, jak Goliat, to kamienica z 1913 roku, zrewitalizowana i z apartamentami do wzięcia. Na piętrze dzień i noc świeci się światło żyrandola, to pracuje biuro sprzedaży lokali.

Po lewej oficynie został mur-zaplecze

  Mur oddziela posesję od sąsiedniej, należącej do biurowca Zakładu Gospodarowania Nieruchomościami. Po ruchach wyburzających oficyny i pracach wewnątrz kamienicy, pod murem jest teraz skład odzyskanych materiałów, ale gdzie-niegdzie jest wolna przestrzeń i można oglądać widmowe ślady nieistniejącego parterowego budynku.


W kamienicy działały zakłady produkcji okuć, kto wie czy...

W jednym z pomieszczeń oficyny był drewniany parkiet.

Tu zaszło coś niebywałego...

   Cegła z inicjałami G&Ł (jak uważa kolega z grupy kolekcjonerów cegieł na FB, inicjał można przypisać cegielni Gołków&Łubna z okolic Piaseczna i Góry Kalwarii) wykonała w murze ruch, przypominający lot komety, zostawiając wgłębiony ślad. Jak się tu panowie murarze bawili, nie umiem powiedzieć, dość, że dopóki oficyna stała, to wszystko było schowane za jej tylną ścianą. 


Nieco szerszy obraz na miejsce po lewej oficynie

Oczywiście, ja też jestem, że nie przyszłam tu wcześniej.

Podwórko zamykają garaże z widokiem na wieże katedry

    Mur po prawej stronie od bramy nie nosi wyraźnych śladów po zburzonych obiektach, stąd nie wiem, gdzie druga oficyna miałaby być, tym bardziej, że są tu kolejne komórki-garaże. Być może poległa znacznie wcześniej, niż ta po lewej. Mur ten oddziela posesję od dawnego ZOO-Marketu przy Alei Solidarności, miejsca dobrze znanego wielbicielom targów śniadaniowych i tym podobnych eventów.



Jeden z garaży

Czy takie okucia tu produkowano?

W gruzbagu, stojącym na podwórku...

      W materiałach konserwatorskich wspomina się o elementach wystroju wnętrz, w tym o kaflowych piecach. To tutaj to "korona", ozdobny gzyms ze szczytu takiego pieca. Powstaje pytanie, skąd kafel, wyraźnie pocięty piłą, w worku na gruz? Enyone? WKZ? Obok gruzbaga jest też paleta z cegłami i kawałek kolejnego Gołkowa:



   Podwórko jest przedzielone rzędami pieńków po wyrąbanych krzakach, z grubsza widać, że było podzielone na wiele dłuższych pasów, być może bez albo inne krzewy oddzielały kolejne rzędy nieistniejących już komórek lokatorskich.

Drewniana woluta poręczy, wspomniana przez konserwatora

   Z bramy można przejść do dwóch klatek schodowych, mnie weszło się do jednej z nich. Nie ma tu nic rzucającego na kolana, jednak wiatr historii rzeczywiście przeczesuje grzywkę, tym bardziej, że całość oznakowana jest, jako grożąca zawaleniem (co dodatkowo podbija wcześniejsze pytanie o tak późny wpis do rejestru).

 


Niczym w Sejnach, przy Strażackiej 1...


Mieszkanie na parterze

  

Z takimi faktami trudno dyskutować


Na II piętrze

     Kamienica jest opuszczona, co nie znaczy, że nic się w niej nie dzieje. Trwają przygotowania do rewitalizacji planowanej przez inwestora, prawdopodobnie prywatnego. Możliwe więc, że te tutaj podrygi to ostatnia okazja do zwiedzenia obiektu, bo wkrótce zostanie on oddzielony od ulicy szczelnym płotem. 

Finalmente


16 paź 2020

Praga cz. II Golędzinów

   Mgła opada, a wzrok się wyostrza. Niepojęte rzeczy, znajdowane na golędzinowskim brzegu Wisły, zaczynają się ukazywać we właściwym świetle. I wcale nie tracą na atrakcyjności.

   Schodząc jednak z poezji - co jakiś czas wracam sobie na policyjne osiedle i przylegający do niego teren Wydziału Transportu miejscowej komendy, obejmujący Fort Śliwickiego/Jasińskiego, który na "rympał", bez specjalnego podkładu historycznego zwiedzałam tutaj. Za każdym razem odkrywam nowe zjawiska, które powstały w latach, kiedy w forcie stacjonowały oddziały Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej. Przy okazji jednak załatwiam i inne, bardziej bieżące sprawy.

   Taką sprawą jest tragiczny stan działobitni południowej. To jedna z trzech działobitni tego fortu, szczelnie zagrodzona płytami, ustawionymi przez Zarząd Gospodarki Nieruchomościami - Praga Północ. Ponieważ z poziomu trawnika niewiele widać, na moją prośbę zdjęcie z wyższych pięter policyjnego bloku zrobił pan Marek. Dzięki niemu wiemy (ja, a także nieoceniony radny praski, Grzegorz Walkiewicz, który interpeluje do miasta w tej sprawie), jak się naprawdę rzeczy mają. 

Jak widać - mają się fatalnie

   Sprawa jest w toku, tymczasem można więc przejść do przyjemniejszych zagadnień. Podczas wcześniejszego kręcenia się po było-nie było policyjnym terenie, najpierw oczywiście uległam urokowi potężnych, grubościennych fortecznych budynków - koszar, działobitni, także środkowej, bo tym właśnie okazał się tajemniczy budynek wśród starodrzewu, nad którym rozpływałam się poprzednio. 

   Widziałam też przylegający do dużego parkingu obiekt, z tyłu zasłonięty dużymi tujami. Na pierwszy rzut oka wyglądał na kanał naprawczy, skojarzenie całkiem uzasadnione, w końcu to koszary i gdzieś mechanicy musieli robić swoje.

   Ostatecznie obadany bliżej, obiekt okazał się trybuną, prawdziwą trybuną pochodzącą prawdopodobnie z czasów ZOMO, a skąd to przypuszczenie - o tym dalej. 

Wejście od tyłu

   Od tylnej strony po obu stronach schodków mamy kratki, piękne kratki z epoki, wykonane z prętów. Na lewej zachowały się litery OP, właśnie w takim porządku. To nie daje mi spokoju, bo jeśli należy to rozumieć jako fragment skrótu z frazą "Oddziały Policji", to trzeba by uznać trybunę za późniejszą, jakieś lata 90. 

------ Edit: jak nic, chodziło o "Oddziały Prewencji". Ponieważ powstały one rozporządzeniem Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w 1989 roku, likwidującym jednocześnie oddziały ZOMO, muszę chcąc nie chcąc uznać, że barierki są późniejsze niż myślałam (marzyłam :3)



   Jednak towarzyszy jej zarówno zardzewiały maszt flagowy, jak i cała reszta małej architektury (np. słup latarniany) ewidentnie z przełomu lat 70 i 80 (sejnianie mogą pamiętać, identyczne mieliśmy w Borku, do czasu gdy nadleśniczy nakazał przywrócenie stanu sprzed budowy muszli i całej reszty).

Trybuna z przodu

 Na relikt z interesującej mnie epoki wskazuje też fatalny stan materiałów, rozpadającej się na płatki cegły, spróchniałego drewna, którym wykończony jest "pulpit" tej specyficznej ambony. Konstrukcja, choć ogólnie bardzo prosta, ma też pewien ozdobnik - wcięte niczym talia przednie kanty, pomalowane na czerwono. Ma się rozumieć, że w latach 90. nikt nie malowałby trybuny na taki kolor, skojarzenie było zbyt świeże i nieodległe w czasie, aby tak ryzykować.

 





    Odkrycie trybuny rozjaśniło mi w głowie cały układ otoczenia. Wielki parking Wydziału Transportu, na którym, jak pisałam poprzednio, bywa gęsto od policyjnych busów, to plac świąteczno-defiladowy, na którym w czasach ZOMO musiały się odbywać capstrzyki, parady, wręczenia awansów i odznaczeń oraz tym podobne. 

Widok z trybuny na parking i budynek Wydziału Transportu

 Flaga wówczas wjeżdżała na maszt, a wieńce na sto procent kładziono tutaj:


   Można się tylko domyślać, jaka tablica została zdjęta z kamienia: pamięci poległych milicjantów? Poległych zomowców? Podczas likwidacji band po wojnie, czy może tłumienia zamieszek później? Może znajdę w swoim czasie odpowiedź na to pytanie. 

   Przy okazji - obok jest kolejna przyjemna samoróbka, widomy efekt społecznego czynu - podstawa ławeczki, wykonana z kamienia:

Sejneńczaki, słup! Takie stały przy muszli w Borku

   W tle zaś krzepki główny budynek fortu, czyli koszary, w których ostatnio nie było wcale garaży, jak myślałam, tylko... stajnie dla policyjnych koni. Jak wszystkie pozostałe elementy fortu, zaprojektowany został przez Jana Pawła Lelewela, brata Joachima, po 1830 roku (podawane są różne przedziały czasowe, być może biorą się z kolejności powstawania budynków).


   Ustalając, gdzie może leżeć działobitnia północna, co do której w sieci są rozbieżne zdania (istnieje, nie istnieje, są, ale już tylko ruiny itd.), zajrzałam do map satelitarnych. Okazało się, że za budynkiem Wydziału Transportu widać coś kropka w kropkę, jak spektakularna fontanna z poprzedniej części, istna "diamentowa kula" z kawałka Lombardu, pochodzącego z tamtej epoki. Obiekt równie okrągły, z cypelkiem na środku, tylko mniejszy. Czy to możliwe? Czy naprawdę jedna fontanna, zbudowana przez zomowców, to nie jest już wystarczająco, jak na ludzką wyobraźnię? O, nie, nie.

   Z defiladowym parkingiem sąsiaduje drugi, ogrodzony siatką, przez który przechodzi się w stronę gęstego zagajnika. Za nim jest już budynek VI Komendy Rejonowej Policji. A w zagajniku ścieżka, prowadząca do drugiej fontanny. 


Na niewielkiej polance znalazłam to oto cudo, zdobione gomółkami szklanymi, tym razem brązowymi. Nie wszędzie są to kawałki szkła rodem z huty, jak to było w przypadku poprzedniej fontanny. W widoczny sposób milicjanci sztukowali tu i ówdzie stłuczką z butelek, być może po oranżadzie. 

   Obok ex-fontanny ktoś trzyma... ule. Naprawdę, gdyby ktoś opowiadał mi o takim zestawieniu, uznałabym, że opisuje surrealistyczny obraz, albo sen po tak zwanych środkach. Jestem w stanie uwierzyć, że policjanci w przerwach na kawę wychodzą podebrać trochę świeżego miodu...



  Wodotrysk uległ działaniu czasu i rozpadł się, dzięki czemu widać, że kopułkę ochotnicy wymurowali na pniu ściętego drzewa, po którym została tylko obwódka z korą.



     W bezpośrednim sąsiedztwie fontanny stoi budynek bardzo podobny do kilku innych, rozsianych po całym terenie. Jestem słaba w zgadywaniu, co to mogło być, jest kilka wejść do niewielkich pomieszczeń. Łaźnia? Sprawdzić, czy nie zostało w środku jakichś charakterystycznych śladów nie mogę, bo gospodarze mają zwyczaj zatykać drzwi stertami chrustu. 

 


Identycznie zrobili w działobitni środkowej, do której i tak nikt nie wszedłby, bo jest ogrodzona ażurowym parkanem. Zakładam, że taka przeszkoda nie powstrzymałaby prawdziwych urbexiarzy, ale mnie tak. Wygląda to, niczym z horroru. 

   Co dalej? Zamierzam powoli, w swoim tempie, nie płosząc stróżów prawa nadmiernym pobudzeniem godnym szura, dążyć do działobitni północnej lub jej marnych resztek.